Wcześnie rano otwieram wszystkie okna, żeby wpuścić trochę rześkiego powietrza.
Już za chwilę znów zrobi się upalnie.
Pośpiesznie wypijam kawę, wkładam kolorowe kalosze, porywam koszyk i pędzę do lasu.
Po drodze spotykam się z mamą. Dziarskim krokiem idziemy szukać grzybów.
Wysyp trwa już dobrych parę dni.
Idziemy w nasze ulubione grzybowe miejsce.
Długo szukać nie trzeba. Tuż pod drzewem dwa duże prawdziwki, obok trzy mniejsze.
Wszystkie zdrowe, pachnące. Ach, jak pachnące. Lasem, ziemią, listowiem.
Idę dalej. Znów kolejne. Zerkają na mnie spod igliwia i liści. Kawałek dalej dorodny, wrośnięty w zbocze nad strumykiem, dumnie unosi kapelusz w padających nań promieniach słońca.
Z prawie pełnymi koszykami wychodzimy na polanę.
Jeszcze chwilę rozkoszujemy się ostatnimi wolnymi minutami. Porannym wiatrem, letnim słońcem, wszechogarniającą ciszą, zapachem lasu.